Miałam świadomość, że wbrew pozorom może być słabiej niż w dużym mieście, ale to co zobaczyłam na miejscu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zatrzymałam się w małej miejscowości Luz, która jest przepiękna. Ale na jedzeniu to oni albo się nie znają, albo nie chcą się znać. Parędziesiąt metrów od plaży, wzdłuż jednej drogi, można znaleźć kilkanaście knajpek. Chcielibyście zjeść rybę? Fale szumią, piasek jest, wiatr lekko owiewa twarz. W zasadzie wszystko się zgadza. Ale ryb nie ma. Chyba, że dla kogoś paluszki rybne są wersją świeżej ryby nad morzem czy oceanem, to bardzo proszę. Przyznam, że mnie zatkało. Mogłam kupić na obiad burgera, frytki, kanapki, tosty, paluszki rybne, a nawet sałatkę z kurczakiem. Ale ryb nie! Nie wspominam już o pozostałych owocach morza.
Wśród tych wszystkich miejsc znalazłam jedno, które twierdziło, że podaje świeże ryby. Przed restauracją The Galley stała tablica z napisem "fresh fishes". Pomyślałam sobie YOLO ;), idę. Okazało się, że tablica jest jak papier i też wszystko przyjmie, i co prawda "fishes" było, ale niestety nie "fresh". Żołądek bolał mnie cały wieczór. Tyle wygrać.
Widok zachęcał
Jedzenie już mniej.
W Luz trafiłam też na knajpkę o wdzięcznej nazwie YOLO. Ale mimo, że przez Trip Advisor była oceniana na pierwszym miejscu, to po poprzednich przebojach nie starczyło mi odwagi, aby to sprawdzić.
Przed knajpką co wieczór ustawiały się kolejki, co bardzo dobrze wróżyło. Wnętrze było niewielkie, przytulne i klimatyczne, a obsługa niezwykle miła i pomocna.
Niestety to było kolejne miejsce na mapie południowej Portugalii, gdzie nie można było zjeść ryb. W karcie jako przekąska pojawiły się jedynie krewetki. Pozostałe dania widać, że były przyrządzane z sercem i to ze świeżych produktów. Ja jednak użyłabym połowę mniej tłuszczu. Portugalczycy uwielbiają dodawać ogromnie dużo oliwy do swoich dań.
Bardzo smaczne przekąski, czyli pesticos.
Lasagna
Zapiekanka z bakłażana
Codziennie rano uwielbiałam pojawiać się w miejscowym sklepie Antonio. Okazało się że to nie tylko sklep, ale też miejsce spotkań miejscowych ludzi, którzy rano przychodzą tam na kawę, ciastko czy sok pomarańczowy. Spotykają się i rozmawiają. Przychodzi tam też sporo starszych osób, które przy porannej kawie i gazecie wrzucały sobie "na walla" najnowsze newsy. Codziennie kawę parzyła tam przeurocza kobieta, której uroku i optymizmu może pozazdrościć niejedna osoba.
Gdy okazało się, że nie bardzo jest gdzie jeść wybrałam się do miejscowego Lidla, gdzie dostałam piękną ośmiornicę (trzeba ją mrozić przed przygotowaniem żeby skruszała, więc nie kupowałam świeżej na targu tylko już mrożoną w sklepie) i na targ rybny w Lagos. Kupiłam tam piękny stek z tuńczyka, z miecznika i kilogram ostryg. Za wszystko zapłaciłam niecałe 18 euro, czyli tyle co za jedno danie w restauracji.
W tym budynku znajduje się targ rybny w Lagos
Na tych dwóch palnikach kuchenki elektrycznej zaczęłam swoją przygodę.
Najpierw zrobiłam ośmiornicę. Pierwszą w życiu. Przepis znajdziecie tutaj klik.
Objadłam się cudnych ostryg, które dzielnie otwierał mój mąż.
Zrobiłam też paprykowe risotto na bulionie z owoców morza ze stekiem z miecznika.
Podałam też stek z tuńczyka w sosie limonkowo-kolendrowym (moje ulubione połączenie) z odrobiną miodu rozmarynowego i sałatką z avocado i dressingiem.
Skusiłam się też na espadę, moją ulubioną portugalską rybę, która w smaku bardzo przypomina halibuta.
Południe Portugalii moim smakiem wygląda tak. A jak jest u Ciebie? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz